piątek, 23 stycznia 2015

Invictus [2009]

 photo poster_Invictus_zps8ahdn53h.jpg
source: filmweb.pl

W skrócie mogę napisać, że ten film to pretensjonalny kicz. O ile kicz sam w sobie lubię (patrz: Liberace), to zdzierżyć nie potrafię zachwytów nad boleśnie nudnym i słabym filmem, tylko dlatego, że reżyser ma renomę (lub może to kwestia wieku, a w naszym kraju padamy plackiem przed kombatantami).

Już sam plakat rozwiewa nadzieje na seans z pełnokrwistymi postaciami. Reżyser serwuje po raz kolejny monumentalny, ale i pozbawiony krzty uczuć, zimny marmurowy pomnik wielkiego człowieka. Ja jestem z tych widzów, co lubią sobie popatrzeć jak się wielcy herosi współczesnej historii poniewierają i tarzają w ekskrementach, by na koniec jak Tim Robbins w Skazanych na Shawshank wyjść na wolność i całe to plugastwo zmyć z siebie w strugach ożywczego deszczu.

Podczas seansu odniosłam wrażenie, że aktorzy beznamiętnie deklamują swoje kwestie, zamiast je przeżywać i grać. Według mnie fatalnym błędem było obsadzenie Morgana Freemana w roli Mandeli - fizyczne podobieństwo jak dla mnie było znikome, ponieważ pana Morgana kojarzę z setką innych, lepszych ról i filmów. Jego bagaż aktorski zaciążył mi na odbiorze jego interpretacji Mandeli. Z kolei Matt Damon mówiący z akcentem Terminatora nijak ma się do swojego kanciasto-szczękowego pierwowzoru, François Pienaar'a. Preferuję biografię z aktorami mało znanymi, ewentualnie znanymi, ale na dany czas produkcji, były to anonimowe twarze. Bóg i Jason Bourne do anonimów nie należą już od jakiś 15 lat.

See?


Kolejna sprawa: fabuła. Oparta na faktach a tak nieprawdopodobna i bzdurna, że aż dziw bierze, że ktoś pomyślał, że to dobry materiał na film. Jak już wiemy, aktorzy polegli, przynajmniej jeśli o mnie chodzi, w przekazywaniu historii, emocji (przy scenie wizyty drużyny rugby w celi Mandeli ziewałam), ale bezsensowność wątku ochrony prezydenta czy nieudolne uczłowieczanie Mandeli poprzez jego wybielanie i robienie potulnego dziadka budzi we mnie niesmak. Nie będę jako pospolity widz wymagać od, słusznie, nagradzanego Clinta Eastwooda nie wiadomo jakich dzieł. Facet nakręcił co miał nakręcić, wpisał się swoimi rolami w spaghetti westernach i serii o Brudnym Harrym w popkulturę - on ma święty obowiązek robić filmy dla siebie, tak jak mu się podoba. Mnie się ten film najzwyczajniej w świecie nie spodobał. Gdybym potrafiła, zrobiłabym go pewnie po swojemu, ale, że nie umiem, bom noga, to pozostaje mi marudzenie na blogu ;)

Ode mnie 4/10

PS
Fanką sportów żadnych nie jestem (chyba, że surfowanie po kanałach tv się liczy), ale rugby darzę swoistym sentymentem i żałuję, że w tym filmie przedstawiono ten wspaniale brutalny sport jako przedszkolną rozgrywkę w zbijanego (choć sądzę, że popisy 6 latków nagrane z trybun podniosłyby skuteczniej ciśnienie niż ten film).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz